Asset Publisher
Puttkamerowie z pałacu w Kamieniu
Na terenie leśnictwa Międzybórz, w okolicy wsi Kamień znajdował się niegdyś pałac myśliwski. Choć są osoby pamiętające ten budynek, to nikt już nie sięga pamięcią do czasów jego świetności. O istnieniu pałacu przypominają dziś tylko resztki ogrodzenia i tajemniczy dotąd grobowiec. Kim byli ludzie, którzy tu mieszkali i jaki spotkał ich los?
Rodzina Puttkamerów wywodziła się z Pomorza. Jej śląska odnoga miała swoją główną siedzibę w Siekierowicach (niem. Schickerwitz) koło Dobroszyc. W XVII w. król pruski Fryderyk Wielki podarował Siekierowice i majątek leśny Kamień (niem. Steine, Polnisch Steine, 1902- Schön Steine) generałowi von Puttkamer za zasługi w wojnie siedmioletniej.
Pałac myśliwski w Kamieniu został wybudowany w pierwszej połowie XIX wieku jako rodzinna rezydencja. Majątek odziedziczył po ojcu Agathonie (1824-1892) jego syn Wolfgang (1856-1929), który poślubił Adelaide Schack (1857-1922), utalentowaną malarkę, rzeźbiarkę i pisarkę, autorkę powieści „Ein Frauenhaar”. Małżeństwo miało szóstkę dzieci: Eberharda (1884-1945), Jesko (1885-1960), Wolfa (1887-1989), Giselę (1890-1893), Norę (1891-1956) oraz Evę (1897-1919). Prywatne życie Wolfganga, rozwód z Adelaidą oraz romans z nauczycielką Evy - Marią, pogorszyły jego relacje z synami co miało znaczący wpływ na upadek gospodarczy majątku. Po śmierci Wolfganga, Maria próbowała przejąć jego dożywotnie użytkowanie i odsunąć na bok synów męża. Ponieważ użyła do tego nielegalnych środków, w 1934 r. została skazana przez sąd we Wrocławiu na 2 i 3/4 roku więzienia, które odbyła w Jaworze.
Eberhard i Jesko w 1929 roku stali się spadkobiercami pałacu w Kamieniu, gdzie mieszkali wraz z żoną Jesko - Elfriedą (1892-1966). Pałac był wtedy w opłakanym stanie a okoliczne lasy bardzo przetrzebione. Wolf otrzymał rekompensatę pieniężną ponieważ wyemigrował do Brazylii. Podejmował różne prace, na przykład jako rolnik i właściciel kopalni diamentów. W 1948 roku założył tam rodzinę. Jeden z jego synów został znanym fotografem i do dziś uważany jest za pioniera antropologii wizualnej. Jesko po odbyciu służby wojskowej w stopniu porucznika rezerwy podczas I wojny światowej, również spędził wiele czasu za granicą, m.in. w Brazylii.
Córka Gisela zmarła w wieku 3 lat. Nora opuściła majątek po ślubie w 1914 roku. Eva natomiast w wieku 21 lat wyszła za mąż za kapitana morskiego, hrabiego Dankmara Beissel von Gymnich (1891-1976). Rok później zmarła w nieznanych okolicznościach w Lubece. Zapewne nikt nie przypuszczał, że szczątki młodej dziewczyny jako pierwsze wypełnią grobowiec na wzgórzu w pobliżu pałacu. Nikt również nie przypuszczał, że wydarzenia związane z wybuchem II wojny światowej sprawią, że epitafium na jej nagrobku stanie się jedyną pamiątką po rodzinie Puttkamerów jaka zachowa się w Kamieniu.
Od początku 1945 roku pałac stał się azylem dla pierwszych niemieckich uchodźców. Niestety już 5 grudnia Eberhard, Jesko i Elfrieda zostali aresztowani przez funkcjonariuszy UB z Sycowa i uwięzieni w „Villa Martha” (obecnie przedszkole), gdzie mieściła się siedziba NKWD i sowieckiego sztabu frontowego. Eberhard został zwolniony po 8 dniach w tragicznym stanie. Odnaleziony martwy 19 grudnia przez jednego z mieszkańców Kamienia w zdewastowanym pałacu, został owinięty w dywan i pochowany w prowizorycznym grobie na cmentarzu ewangelickim w Kamieniu. Elfrieda została uwolniona na początku lutego 1946 roku. Jesko pozostał w niewoli do 1951 roku. Zgodnie z instrukcjami Moskwy miał tam powoli ginąć w towarzystwie polskiej inteligencji. Uratowała go jego pasja. Prawdopodobnie przepustką do wolności stały się malowane przez niego portrety oficerów okupacyjnych. Następnie wyjechał do Hamburga gdzie zamieszkał z żoną i kontynuował swój zawód artysty, malarza i grafika. Zmarł 18 stycznia 1960 roku. Elfrieda odeszła 28 listopada 1966 roku.
Ciekawostką jest, że funkcjonariusze UB, którzy pobili Eberharda zginęli podczas wypadku w miejscowości Domasławice podczas podróży z Twardogóry do Sycowa uderzając w drzewo.
Jesko po latach spisał swoje wspomnienia z ostatnich dni w Kamieniu. Maszynopis został udostępniony przez jego rodzinę.
"18 grudnia 1944 roku cała wieś została ewakuowana. Ja z moją żoną, oraz mój brat Eberhard nie uciekaliśmy. Moja żona leżała chora w łóżku. Z 30 gospodarstw nikt nie pozostał oprócz jednej starej kobiety, która leżała sparaliżowana, jej córki oraz jednego starego rolnika. Przybyło do nas jeszcze pięcioro kobiet z ok. ośmiorgiem dzieci z Międzyborza. Oprócz tego przyszły do nas dwie staruszki z dorosłą córką, których wóz się połamał i które od trzech dni i nocy obozowały w śniegu. W ten sposób dom był pełny. Ta okoliczność, tyle kobiet i dzieci, uratowała nas od tego, że nasz położony poza wsią dom nie został spalony przez Sowietów.
23 stycznia 1944 r. przyszli pierwsi Rosjanie. Najpierw pozabierali nam wszystkie zegary i splądrowali cały dom. Od tego czasu odwiedzali nas co noc i dzień. Pewnego dnia w Kamieniu otrzymało kwaterunek ponad 100 Sowietów. W tym czasie kilka kobiet zostało zgwałconych przez radzieckich oficerów z bronią w ręce. Oczywiście każdy Rosjanin zabrał co chciał. Takie wizyty powtarzały się, aż do lata 1945 roku. Do czasu, gdy Polacy zajęli wolne gospodarstwa we wsi.
Od początku zorganizowaliśmy sobie nasze wspólne życie. Jedna z kobiet zajęła się kuchnią (dla około 20 osób), jedna ogrodem, inna znowu piekarnią czy też pralnią. Wiosną 1945 roku najbliższe pola zostały obsiane zbożem oraz obsadzone ziemniakami. W opuszczonych gospodarstwach znaleźliśmy wystarczająco dużo żywności. Zaopiekowaliśmy się bezpańskimi krowami. W garażu zrobiliśmy oborę. Podobnie zrobiliśmy ze świniami. Byliśmy jak na wyspie, całkowicie odcięci od świata.
Sowieci podczas wizyt odkryli, że byłem malarzem i zmusili mnie do malowania dużych obrazów Stalina. Raz zapłatą za usługę była żywa świnia. Musiałem portretować również radzieckiego komendanta z Międzyborza. Obraz był prawie gotowy. Postać nie miała jednak ucha. Gdy chciałem go skończyć i odebrać farby i sztalugi, znalazłem wszystko wyrzucone na gnojownik. Pewnego razu komendant kazał sobie uszyć z fioletowych i świecących zielonych ręczników oraz obrusów ołtarzowych wielkie balonowe spodnie z generalskimi lampasami. Do tego nosił damskie kapelusze. W takim stroju jeździł po okolicy na motorze.
W zamian za namalowanie portretu uzyskałem zgodę na wejście do apteki i zabranie potrzebnych leków. Razem ze mną przyszło wielu radzieckich żołnierzy, którym musiałem dawać lekarstwa przeciwko reumatyzmowi i innym chorobom. Pomimo tego, że się na tym nie znałem. Gdy w piwnicy znaleźli balon młodego wina, kazali najpierw go spróbować (czy to nie jest trucizna) a potem urządzili wielkie pijaństwo.
Moje kontakty z Rosjanami nie zawsze były przyjazne. Bardzo często przyjeżdżali do nas samochodem, kompletnie pijani. Napadali na kobiety, bili je do krwi i gwałcili. Czasami zabierali je na kilka dni ze sobą. Po każdej takiej wizycie dom wyglądał strasznie. W łóżkach w ramach dowcipu znajdowaliśmy łby zaszlachtowanych krów i jelita świń. Wszystko było umazane krwią. Pewnego dnia podpalili we wsi 16 opuszczonych, najlepszych gospodarstw. To tylko opis części tego co wyprawiali.
Jedna rzecz była jeszcze bardziej przykra. Po zajęciu terenu przez Sowietów, nocami do naszego domu przychodzili niemieccy żołnierze, którzy oddalili się od swoich oddziałów. Niektórzy z nich przeszli na piechotę po kilkaset kilometrów. Każdej nocy pukali do nas – ranni, zmarznięci, wygłodzeni. Oczywiście dawaliśmy im wszystko to co tylko mieliśmy. Przede wszystkim chcieli jednak uzyskać informację, gdzie są i jak iść na zachód. Z tych biedaków na pewno niewielu dotarło do ojczyzny. W lecie pogrzebaliśmy wielu, których znajdowaliśmy martwych.
Pod koniec sierpnia 1945 roku gospodarstwa zostały zajęte przez przybyłych tu Polaków. Wszystkie kobiety, które mieszkały z nami opuściły nas bo chciały dostać się do Niemiec. Podczas podróży zostały obrabowane z tego co jeszcze ze sobą miały. Ja z żoną oraz mój brat Eberhard zostaliśmy całkiem sami pomiędzy Polakami i nie mogliśmy się zdecydować na opuszczenie ojczyzny.
Zostaliśmy obrabowani do końca – Rosjanie zabrali nam prawie wszystkie krowy i świnie. Pozostałe zwierzęta zabrali nowi mieszkańcy wioski. Łącznie z naszym krótkowłosym jamnikiem (mieliśmy kiedyś hodowlę). Utrzymywaliśmy się biednie przy życiu. Zarabiałem malując portrety polskich urzędników
Gdy 5 grudnia 1945 roku wróciłem z Sycowa, w domu czekali funkcjonariusze UB. Zostaliśmy zamknięci w kuchni a potem zawiezieni do aresztu. Siedzieliśmy w ciemnej piwnicy bez okien, bez pryczy czy też koców. Bez jedzenia i przy 20 stopniowym mrozie siedzieliśmy tam około tygodnia.
Nocami ja i mój brat byliśmy wyciągani z celi i tak mocno bici pałkami, że wracaliśmy do nich na czworakach. W czasie tych tortur przykładano nam pistolet maszynowy do czoła. Po ośmiu dniach moja żona i ja trafiliśmy do wspólnej celi gdzie siedziało już 19 niemieckich mężczyzn. Moja żona musiała spać z nami wszystkimi. Jako ubikacja służyła kanka do mleka. Plaga wszy i pcheł była nie do wytrzymania.
Mojego brata Eberharda Polacy trzymali jeszcze trzy dni dłużej w zimnej piwnicy. Gdy wypuścili go był kompletnie przemrożony. Dodatkowo z powodu brutalnego traktowania nie mógł się poruszać. Z wielkim wysiłkiem dotarł jeszcze do splądrowanego domu. Zmarł 19 grudnia 1945 roku. Odnalazł go tam jeden z polskich mieszkańców wsi i pochował na pobliskim cmentarzu.
Moja żona została wypuszczona 2 lutego 1946 r. i przebywała jeszcze przez pewien czas w Sycowie i wyjechała unikając ponownego aresztowania.
Ja 4 lutego 1946 roku zostałem przetransportowany z innymi Niemcami do Wrocławia. W trakcie przesłuchań funkcjonariusze złamali mi lewe przedramię. Tygodniami męczyłem się z tym przedramieniem, które samemu prowizorycznie zaszynowałem. Wkońcu litościwy polski lekarz założył mi gips. Za to zrobiłem mu rysunek. We Wrocławiu byłem w więzieniu w Kleczkowie, gdzie trzymano 2-3 tysiące Niemców (cywili oraz żołnierzy). Przebywałem tam aż do 15 stycznia 1951 roku – z powodu przynależności do Volkssturmu.
Pobyt w więzieniu przetrzymałem tylko dla tego, że dzięki mojej pracy jako malarz załatwiałem sobie dodatkowe porcje chleba. Według moich szacunków w tym czasie zmarło w tym więzieniu około 80% Niemców – z powodu głodu, ale także zamęczonych i zabitych. Tylko dzięki mojej silnej woli i chęci zobaczenia się jeszcze z moją żoną przeżyłem te 5 lat. W tym czasie stworzyłem ponad 1000 portretów i rysunków. Wśród nich ogromne portrety rosyjskich dowódców, niezliczone plakaty propagandowe oraz plakaty do sztuk teatralnych. W więzieniu siedziało także mnóstwo Polaków – więźniów politycznych ale także kryminalistów. Uczciwie muszę przyznać, że wykształceni Polacy byli chętni do pomocy i przyjaźni. Często pomagali mi z żywnością. Odwdzięczałem się im rysunkami.
Do późnego lata 1946 roku nie miałem informacji od mojej żony. Nie wiedziałem czy żyje. Dzięki pomocy przyjaciela uzyskałem z nią kontakt. Dowiedziałem się, że po długich tułaczkach po obozach w Niemczech Wschodnich udała się jej ucieczka przez Góry Harzu, w mglistą noc, do Niemiec Zachodnich. Z przewodnikiem, który jak się później okazało zabił i obrabował wcześniej 8 niemieckich kobiet przy przeprowadzaniu ich przez granicę."
Powojenna rzeczywistość nie miała litości dla pałacu. Użytkowane były jedynie budynki gospodarcze, które pełniły funkcje mieszkalne. W latach 70. pałac został rozebrany. Jedynymi pozostałościami zachowanymi do dziś są fundamenty, studnia oraz słupy bramy wjazdowej. W pobliskim lesie rosną jeszcze stare drzewa owocowe, które tworzyły sad. Dzięki odnalezionym aluminiowym znacznikom zidentyfikowano odmiany jabłoni - ‘Reneta Baumanna’ i 'Piękna z Boskoop' oraz gruszy – ‘La Lectier’.
Opracowanie historyczne: Mateusz Zapart
na podstawie źródeł:
Gross Wartenberg Heimatblatt; 1960, Nr 2; s. 3
Gross Wartenberg Heimatblatt; 1967; Nr 1; s. 5
Geschichte des Geschlechts v. Puttkamer; s. 416-420
Korespondencja z Hans-Joachim v. Puttkamer z dnia 04.05.2024 r.
Potomek świadka wydarzeń (Woytas). Rozmowa z 05.05.2024 r.
Maszynopis Jesko v. Puttkamera, Hamburg, listopad 1956 r.
100 lat temu w sycowskich lasach
Niewiele jest wspomnień i opisów terenów leśnych wchodzących w skład dzisiejszego Nadleśnictwa Syców. Te, które przetrwały mają typowo "techniczny" charakter. Część przedwojennej historii ulotniła się wraz z akcją wysiedlania ludności niemieckiej. Dziś niektóre relacje wracają do nas w strzępkach tak jak przytoczony poniżej opis.
Na początku lat osiemdziesiątych Hans Heinrich von Korn – leśnik, pracownik Wrocławskiej Izby Rolniczej oraz departamentu rządowego w latach międzywojennych wspomina obraz sycowskich lasów na początku XX wieku. W odniesieniu do obszaru informuje on, że lasy stanowiły ok. 30% całkowitej powierzchni a względnie wysoka gęstość była wskaźnikiem niskiego zaludnienia, niewielkiego przemysłu oraz słabych gleb, które dawały mniej plonów w rolnictwie niż w leśnictwie. Lasy w powiecie sycowskim były lasami prywatnymi i stanowiły część większych oraz średniej wielkości nieruchomości. Przez właścicieli były one traktowane głównie jako zabezpieczenie przyszłości czy spadek dla potomków. Poza lasami prywatnymi wymienia także „Forst Grenzhammer” (Lasy Kuźnicy Czeszyckiej) o powierzchni 625 ha, Lasy Biskupic i Kraszowa o powierzchni 10 lub 15 ha (dawne lasy dworskie przejęte przez Landgesellschaft oraz las miejski w Hałdrychowicach. Oprócz tego lasy wolnych państw stanowych – Goszcza (5000 ha) i Sycowa (3000 ha) a także las ochronny Drołtowic (1100 ha). Strukturę lasów von Korn ocenił jako korzystną.
Tereny wokół Sycowa opisuje jako zgodne ze swoim lodowcowym pochodzeniem - faliste do pofałdowanych. Wymienia stawy rybne w posiadłości Goszcz (ok. 700 ha) Syców (ok. 120 ha), Szczodrów (ok. 30 ha). Najkorzystniejsze warunki wzrostu lasu stwierdza na obrzeżach pagórkowatych obszarów. Specyficzna budowa gleby sprawiała bowiem, że w młodym wieku sosny i modrzewie wyróżniały się delikatną konstrukcją słojów, dzięki czemu jakość ich drewna była doskonała dla stolarki.
Wysokość nad poziomem morza waha się między 272 m (Wzgórze Zbójnik) na południowy wschód od Międzyborza, i do 100 m w najniższych pozycjach. Klimat opisany został jako kontynentalny z ciepłym i suchym latem (często majową suszą) i długimi, śnieżnymi i mroźnymi zimami.
Ze względu na brak dokładnych dokumentów podaje następujące proporcje gatunków drzew, z tolerancją błędu wynoszącą niewiele ponad dwa procent:
- dąb (głównie dąb bezszypułkowy) - 2 %,
- buk - 1 %,
- inne twarde drewno, takie jak grab, olsza, jesion - 1 %,
- sosna i modrzew - 93 %,
- świerk - 2 %,
- daglezja, jodła, sosna wejmutka i inne drzewa iglaste - 1 %.
Następnie von Korn cytuje profesora dr Teodora Schube z Wrocławia, miłośnika śląskiej flory i starych drzew. Często jeździł on rowerem po śląskich wsiach by szukać i katalogować cechy dendrologiczne. Jego najbardziej znanym dziełem jest Księga Lasów Śląska (Waldbuch von Schlesien) z 1905 roku. Zawarł w niej informacje o wszelkich osobliwościach dendrologicznych a wskazówki co do zasługujących na uwagę miejsc czerpał z ankiet rozsyłanych do leśników i właścicieli lasów prywatnych. Był to człowiek, który z wielkim idealizmem, dużą wiedzą i silną miłością do śląska, z poświęceniem znosił takie wycieczki, będąc już w zaawansowanym wieku. W rozdziale dotyczącym dzielnicy sycowskiej wspomina on drzewa takie jak książęca sosna przy drodze między Goszczem a Brzostowem; około tuzina sosen w goszczańskim parku o obwodach 2,5 – 3,5 m przy drodze do dawnej leśniczówki; sosna o obwodzie 4,6 metra w lesie koło Dziadowej Kłody; sosna z lasu w Drołtowicach o obwodzie 3 metrów oraz gigantyczne pnie trzech sosen na cmentarzu przykościelnym w Wojciechowie Wielkim a także liczne drzewa w okolicach Bałdowic, Komorowa, Dziesławic i Kamienia. Warto tutaj wspomnieć, że prof. Schube był odkrywcą znanego dębu Napoleon (noszącego wcześniej imię profesora). Dąb ten był najgrubszym drzewem tego gatunku w Polsce. Spłonął w 2010 roku lecz jego żywe części zostały uratowane przez leśników z Sycowa. W ten sposób powstał potomek posadzony w 2012 roku na miejscu starego drzewa.
Właściciele lasów wg Korna inwestowali w nie znaczne kwoty. Gospodarkę prowadzono z zamiarem ciągłego zwiększania wartości lasu zarówno pod względem struktury, masy jak i jakości. W powiecie sycowskim największe leśne firmy zwracały szczególną uwagę na cięcia pielęgnacyjne w młodszych grupach wiekowych. Tymczasem starsze drzewostany miały tworzyć rezerwuar drewna. Podjęto starania mające na celu współhodowlę, rozbudowę lub podbudowę monokultur sosnowych bukiem, daglezją, jodłą i sosną wejmutką. W ten sposób starano się nie dopuszczać do wyjałowienia gleby oraz zabezpieczano się przed wiatrami. Zwłaszcza sosna ma być tutaj wspierana innymi gatunkami w podszycie. Sposób zarządzania lasami był ostrożny. Miał na celu tworzenie dobrobytu osobistego. Niechętnie pozyskiwano najstarsze grupy wiekowe. W ten sposób na pniu pozostawało wiele drzew w wieku nawet 180 lat. Po wybuchu wojny zostały one wykorzystane do wszelkiego rodzaju celów w zakresie uzbrojenia i gospodarki wojennej.
Formy ekonomiczne i metody leśne, które pojawiły się w latach 1920 i później, spowodowały szkody w niektórych obszarach powiatu sycowskiego. Korn przytacza tu sposób w jaki próbowano odnawiać sosnę naturalnie pod okapem dojrzałych drzew. Młode pokolenie miało wzrastać w półcieniu i zyskać dzięki temu wąskie usłojenie. Skutkiem było powstawanie rozległych, trawiastych obszarów, których zalesianie było kosztowne i trudne. Naturalne odnowienie sosny było w naszym regionie niemal niemożliwe ze względów klimatycznych i lokalizacyjnych.
Jako kolejną „chorobę modową” Korn podaje sadzenie sosny Banksa w rzędach lub grupach między rodzimymi sosnami. Miało to zabezpieczać drzewka przed spałowaniem przez jeleniowate. Zwierzęta te miały szczególnie upodobać sobie sosnę Banksa i dzięki temu pozostawiać rodzimy gatunek nietknięty. Skutkiem było przyciąganie jeleni, które niszczyły wszystkie drzewka równie intensywnie. Na niektórych obszarach uszkodzenia drzew były tak silne, że musiały zostać usunięte w wieku 35-45 lat. Spałowane drzewka zamierały a silny wypływ żywicy przyciągał dodatkowo szkodniki owadzie.
Nieodpowiednim nawykiem, którego nie można było zlikwidować , było wg autora wprowadzenie modrzewi w poszczególnych mieszankach. „Los tych modrzewi był wszędzie taki sam: zostały one przytłoczone sosnami lub świerkami już w wieku wzrostu na grubość. Pozostawała tylko żałosna resztka: cienkie, schorowane łodygi z krótką koroną i bardzo małą średnicą. Z drugiej strony, gdy modrzewie były sadzone w grupach lub kępach, jeśli to możliwe z bukiem, w drzewostanach sosnowych, skutkowało to doskonałym wyglądem lasu i wysokimi plonami.” Korn za pomocą wysokościomierza zmierzył modrzewie, które wyrosły na wysokość 42 m.
Sosnę wprowadzano na uprawy przez siew lub sadzenie. Wysiewano około 2,5 kg nasion na hektar. Przy sadzeniu stosowano rzędy o szerokości 1,3 a odległość w rzędzie „trzy sztuki na metr bieżący”. Wielu właścicieli sadziło lub siało między sosnami świerki. Jeśli gleba była odpowiednia to osiągano dużą liczbę drzew.
Występowanie jodły w powiecie sycowskim autor opisuje jako niezwykłe, ponieważ podobnie jak buk znajduje się ona poza swoim naturalnym zasięgiem na wschód od Wrocławia. Jako szczególnie warte podaje dwa przykłady: pierwszy to mieszane lasy o powierzchni ponad 100 hektarów w Leśnictwie Dziesławice, składające się w 50 procentach z sosny, 30 procent świerka i 20 procent jodły. „Przy zadrzewieniu wynoszącym 0,8 jodły wyróżniały się optymalnymi kształtami pnia, widocznymi z daleka na wysokości prawie 30 metrów, a także w niektórych miejscach zaczęły się naturalnie odmładzać. Podobnie piękny obraz - ale tylko na około 3 do 4 ha - zaoferowały 130-letnie jodły, o wysokości ponad 30 metrów, w lasach drołtowickich w oddziale 10. Tam jodły były mieszane indywidualnie i w grupach ze świerkami w tym samym wieku i starszymi dębami…”.
Sprzedaż drewna dotyczyła głównie kilku tartaków i średnich fabryk mebli w Twardogórze oraz kilku małych tartaków właścicieli lasów. Często stosowano metodę sprzedaży na pniu (przed wycinką).
Około 1907 r. duże obszary (prawdopodobnie kilkaset hektarów) lasu zostały zniszczone przez brudnicę mniszkę. Rynek nie był przygotowany na znaczne ilości, zwłaszcza drewna słabego i niskiej jakości. Znaczna część drewna została wtedy przetworzona na węgiel drzewny. Duże stosy węgla i czerniejące od sadzy palniki węglowe zrobiły na autorze szczególne wrażenie ze względu na ich niezwykły wygląd. Na szczęście lasom powiatu sycowskiego, oprócz wspomnianej gradacji i niektórych większych pożarów lasów, oszczędzono wszelkiego rodzaju szkód. Dokładano wszelkich starań, aby zapobiec wszelkim zagrożeniom, podejmując wszelkie możliwe środki.
„Do około 1920 r. każda kultura sosnowa była otoczona rowem o głębokości około 25 cm i szerokości 15 cm, którego krawędzie były przycinane tak pionowo, jak to możliwe; w pewnych odstępach również w tych małych okopach dochodziły wykopane pionowo pułapki o głębokości około 20 cm. Niebezpieczne „duże brązowe ryjkowce” (szeliniak sosnowy) gromadziły się tam co roku i były regularnie zbierane przez kobiety w czasie rójki. Może to pomogło, ale kiedy później istniały inne metody połowu za pomocą środków chemicznych, chrząszcz mógł być kontrolowany bardziej skutecznie, a przede wszystkim przy mniejszych kosztach pracy. Ponadto w czasach naszych ojców zbyt mało uwagi poświęcono temu, że chrząszcze w końcu miały skrzydła i mogły latać na duże odległości, nie tylko przez małe okopy! Ale kopanie takich okopów było tradycją i nikt nie miał prawa krytykować.”
Pozostałe uszkodzenia lasu dotyczą głównie szkód od jeleni. W celu ich zapobieżenia stosowano odstrzał łań. Nie znano wówczas środków ochrony przed zgryzaniem czy spałowaniem. Właściciele, którzy zrezygnowali z ogradzania upraw na okres co najmniej 10 lat ryzykowali ich przepadnięciem.
W ostatniej części swojego artykułu autor opisuje stan fauny oraz łowiectwa. Wspomina tutaj incydent zastrzelenia orła w rejonie Drołtowic. Zwierzę miało rozpiętość skrzydeł 2,3 m. 11 października 1924 roku podczas polowania ojciec autora upolował w Drołtowicach wilka. Był to jeden z dwóch osobników. Ten drugi uszedł z życiem przed urzędnikiem leśnym, który właśnie zapalał papierosa. Na wilki polowano wtedy metodą na fladry (sznury z przywiązanymi kawałkami materiału w jaskrawych barwach). Ostatni wilk w powiecie i na Śląsku został pozyskany na kilka dni przed zakończeniem wojny (w połowie stycznia 1945 r.) w okolicach Chełstowa
W odniesieniu do cietrzewi, autor wspomina, że te nie lubią „uporządkowanego” leśnictwa, w którym las wypełnia wszystko aż do ostatniego gołego terenu lub pustkowia. Opisuje także kilka par lęgowych bociana czarnego w rejonie Goszcza. Poza nimi wymienia przepiórkę, kraskę, dudka, sójkę, czaple, orlika krzykliwego i wydry. Wszędzie tam gdzie ceniono bażanty i kuropatwy trzeba było organizować odstrzał srok i wron.
Polowano także na kwiczoły, które były spożywane jako przysmak w stanie smażonym lub w postaci pasztetu.
Populacja jeleni i dzików była umiarkowana. Cielę jelenia ważyło od 30 do 35 kg w grudniu. Ciężary starszego jelenia wahały się między 120 a 150 kg (te ciężary odnoszą się do zwierzyny łownej z głową). Najsilniejsze lochy ważyły od 120 do 130 kg. Trofea jelenia ważyły od 5,5 do 6,5 kg. Jeleń o największym znanym autorowi porożu został zastrzelony jesienią 1944 r. przez kierownika leśnictwa - Urbana - w Drołtowicach. Ciężar poroża starego czternastaka to 7,5 kg. Populacja saren była na ogół za wysoka; stosunek płci był niekorzystny. Jednodniowe pozyskanie od 800 do 1000 zwierząt łownych (bażanty, króliki, króliki, lisy) nie były rzadkością podczas polowań. Takie wyniki nie były by możliwe bez intensywnej opieki i karmienia, zwalczania drapieżników, i ogólnie, że żadne króliki ani bażanty nie były strzelane indywidualnie do kuchni między rzeczywistymi polowaniami zbiorowymi. Ponadto ważne było przestrzeganie zwyczajów i strzelanie w zdyscyplinowany sposób. Autor wspomina, że podczas żadnego polowania w sycowskich lasach nie widział, by ktoś został został poważnie ranny przez nieostrożnie oddane strzały. Na koniec wspomina: „Niemal zawsze podczas większych polowań zbiorowych spotykaliśmy naszego czcigodnego starostę von Reinersdorffa, który od 1915 r. do czasu wydalenia był odpowiedzialny za okręg sycowski. Był nie tylko myśliwym, a zatem miał szeroki kontakt z mieszkańcami dzielnicy … wyrażał także zainteresowanie lasem i pracował nad jego utrzymaniem i promocją wszędzie tam, gdzie było to możliwe.”
Źrófła:
PRZYRODA GÓRNEGO ŚLĄSKA Nr 16/1999 (str. 14-15)
www.polska-org.pl
http://www.gross-wartenberg.de/sukgw/s177.html
Waldbuch von Schlesien - T. Schube
Aby przeszłość miała przyszłość
Nadleśnictwo Syców zrewitalizowało zabytkowy obelisk w dawnej wsi Stary Tabor. Jaka historia kryje się za tym miejscem?
Kamienny obelisk z wyrytym napisem STARÝ TÁBOR 1775-1885 znajduje się w nieopodal leśniczówki w Czerminie. Miejsce to związane jest z emigracją do Polski ludności czeskiej wyznania taboryckiego w XVIII wieku, kiedy Śląsk został przyłączony do Królestwa Prus.
Pierwsze próby sprowadzania uchodźców w okolice Sycowa podjął hrabia Reichenbach z Goszcza już w 1743 roku. Niestety 3 lata później, z pierwotnych 202 osób zostało tylko 7 co było spowodowane niesprzyjającymi warunkami pracy oraz wrogością ze strony luteranów. W kolejnych latach pomocną dłoń wyciągnął do czechów Fryderyk Wielki, który zainicjował tzw. 'kolonizację fryderycjańską'. W 1749 roku Wencelaus Blanisky pisze w jednym z listów:
"... ci Czesi dotarli do samego Naszego Króla i najbardziej prosili o bezpieczne miejsce do życia na Królewskich Ziemiach Pruskich . I otrzymali od króla tyle ziemi, ile potrzeba. Ziemia ta znajduje się na Pohlnische Gräntze, 2 godziny drogi od miasta Wartenberg i w hrabstwie o tej nazwie, które dawniej należało do hrabiów Dohna, następnie do hrabiów Biron i księcia Kurlandii, ale kilka lat temu należało do Naszego Króla ... ponadto nasz najbardziej życzliwy Król daje im za darmo tyle drewna budowlanego, ile potrzebują, i łaskawie zwolnił te rodziny w tych miejscowościach ze wszystkich podatków przez dziesięć lat"
Konsekwencją tego było przybycie na Śląsk ponad 25 000 czechów. Wkrótce na mapach Królestwa pojawiły się czeskie osady, m.in. Husinec, Poděbrady Bedřichův Hradec, Lubín oraz nasze sycowskie - m.in. Tábor, Žižka i Tschermin.
2 kolonie zostały założone w 1749 roku przez czechów z Husińca. Nazwa 'Tábor' (później Groß Friedrichs-Tabor) to odpowiednik miejscowości w Czechach skąd wywodził się ruch husycki natomiast 'Žižka' (później Klein Friedrichs-Tabor) od nazwiska husyckiego generała. Znajdowały się one w środku lasu z dala od większych miast.
W 1877 roku książe Biron postanowił sprzedać las, w którym mieściła się kolonia. Rozpoczął więc przesiedlenie na nowy obszar, który ostatecznie pozostał pod jedną nazwą Groß Friedrichs-Tabor. Miejsce po starej koloni zostało zalesione. Trzecia kolonia - Tschermin - powstała w 1759 roku.
Daty 1775 - 1885 wyryte w kamieniu upamiętniają budowę świątyń. W 1775 roku powstał drewniany kościół w pierwotnym położeniu kolonii. W 1885 roku, po przesiedleniu, w nowej lokalizacji, czesi postawili murowany kościół, plebanię oraz szkołę. Obelisk stanął w miejscu ołtarza dawnej świątyni.
Źródło:
Krzysztof Gawliczek: Historia mniejszości czeskiej na ziemiach polskich oraz różnice w interpretacji wzajemnej historii między Polakami a Czechami. W: Czesi. Lech M. Nijakowski (red.). Warszawa: Wydawnictwo Sejmowe, 2012, s. 16, seria: Mniejszości Narodowe i Etniczne w Polsce. ISBN 978-83-7666-142-1.
Groß Friedrichs-Tabor, most z Hussinetz do Zelow autor: Carsten Iwan, Niemcy
Dipl.-Ing. Marek J. Battek, Polen Dějiny název lokalit s českim obyvatelstvem v Polsku (Die landeskundlichen Namen in der Tradition der Böhmischen Brüder in Schlesien)
LINIA BARTHOLDA
U schyłku II wojny światowej, sycowskie lasy miały zatrzymać sowietów w drodze na Wrocław.
Kolejny upalny dzień sierpnia 1944 roku. Chłopcy z 38 oddziału Hitlerjugend nie mają wakacji. Przywiezieni pociągiem na stację kolejową w Międzyborzu udają się pieszo do Dziesławic. Tutaj w jednej ze stodół adaptowanych na obóz spędzą następne kilka tygodni. Tak jak ich 500 innych kolegów, każdego poranka, furmankami i na przyczepach ciężarówek rozwożeni są po okolicy. Do wyboru mają dwa narzędzia pracy - kilof lub szpadel. Nie ma czasu na zabawę czy pogadanki. Od wschodu jadą rosyjskie czołgi. Czasem tylko myśl o brutalności i bezwzględności żołnierzy Stalina przemyka 15-letnim chłopcom przez głowę wywołując dreszcze. Studzi je wiara w niemiecką propagandę. Ostatnim celem Armii Czerwonej przed zdobyciem Berlina ma być Wrocław. A sposobem na obronę miasta ma być realizacja projektu pod kryptonimem „Linia Bartholda”.
Rów mający powstrzymać przejazd czołgów ma się rozciągać od okolic Sycowa aż do Namysłowa wzdłuż przedwojennej granicy polsko-niemieckiej. Tam gdzie zostaje on przecięty przez drogę, powstają betonowe zapory. W newralgicznych punktach - okopy strzeleckie, zasieki i pola minowe. Wykop ma kształt klina o szerokości pięciu metrów i i trzech metrów głębokości. W wyobraźni chłopców, czołgi wpadają do rowu jak mrówki a w uszach na chwałę zwycięstwa rozbrzmiewa hymn III Rzeszy.
Jesienią i zimą przy budowie pracują jeńcy wojenni i polscy robotnicy przymusowi. Niemcy pełnią funkcje kierownicze. Osiągnięcie celu wydaje się być szalone. Do pracy trafiają ogromne ilości Polaków z łapanek. Brakuje czasu. Pod koniec stycznia 1945 roku wojska radzieckie wdzierają się na Dolny Śląsk. Budowa zostaje porzucona. Zapory wylatują w powietrze. Czołgi znajdują miejsca do prześlizgnięcia się w drodze na Wrocław. Wykop okazuje się za to śmiertelną pułapką dla żołnieży Wehrmahtu, którzy nie zdołali się z niego wydostać podczas natarcia sowietów. Od teraz miejsce to pozostanie jedynie historyczną pamiątką hitlerowskiej propagandy. Wraz z mogiłami nieznanych niemieckich żołnierzy porozsiewanymi po okolicznych polach i lasach stanowić będą pomnik najkrwawszej i pozbawionej sensu wojny.
Sycowskie lasy, kryją wiele tajemnic związanych z II wojną światową. Do dnia dzisiejszego pozostały tu najlepiej zachowane fragmenty wykopów. Początek linii przebiega przez Bukowinę Sycowską, Górzycę, Oską Piłę, Kraszów i Wioskę. Kolejne fragmenty można dziś odnaleźć w okolicach Pisarzowic, Bałdowic i dalej w kierunku na wschód od Namysłowa.
Na przecięciu rowu z drogą Komorów – Kraszów, tuż przy granicy lasu do dziś zalega ogromny żelbet o długości 5 metrów. W pozycji pionowej czekał on na sygnał do odpalenia znajdujących się w odpowiednim miejscu ładunków wybuchowych. Następnie kilkudziesięciotonowy blok miał za zadanie przewrócić się na drogę i zatrzymać nadjeżdżające pojazdy pancerne.
Większość wykopów w okresie powojennym została zasypana aby ułatwić rolnikom dojazd do pól. W tych miejscach ziemia jest jednak miękka i zapada się pod kołami pojazdów przypominając o swojej historii. Niektóre fragmenty wypełniły się wodą. Brzegi porosły drzewami. Przyroda powoli i skutecznie zabliźnia rany przeszłości.
Nie lada ciekawostką jest, że w połowie 1945 roku znany amerykański fotograf - John Phillips w czasie wykonywania zdjęć powojennego krajobrazu, trafił w okolice Sycowa. Jedna z jego fotografii przedstawia człowieka na tle fragmentu linii Bartholda. W październiku tego samego roku zdjęcie trafiło do magazynu "Life" z podpisem - "Były polski partyzant pieszo w kierunku Wrocławia, gdzie ma kilku przyjaciół".
Źródła:
Kwartalnik Powiatu Oleśnickiego nr.2(13) 2006
Zdjęcie główne: http://images.google.com/hosted/life/a6b14cdd5d6ca73d.html
http://www.namslau-schlesien.de/roechling.htm
https://de.wikipedia.org/wiki/Unternehmen_Barthold
ustne wypowiedzi rodzin świadków wydarzeń
Zapomniana Bukowina
Tereny leśne wchodzące w skład dzisiejszego obrębu leśnego Międzybórz, od dawien dawna uchodziły za wyjątkowe pod względem walorów przyrodniczych.
Człowiek co prawda prowadził tutaj gospodarkę leśną i przekształcił w pewnym stopniu naturalny krajobraz. Jednakże przez długi okres obszary te stanowiły pustkę ludnościową a od 1871 roku notowano ciągły spadek zaludnienia. Lasy miały więc tutaj charakter ustronia. Z tego powodu do dziś charakteryzują się one bogactwem siedlisk leśnych a skład gatunkowy drzewostanów oraz ukształtowanie terenu przywodzą na myśl klimat pogórza. Pod względem historycznym szczególną uwagę przyciąga miejscowość Bukowina Sycowska. Nie sposób nie domyślić się, że nazwa wsi ma polskie pochodzenie oraz związek z okalającymi tę miejscowość buczynami.
Po raz pierwszy miejscowość wymieniono w roku 1283. Bieg historii umieścił jednak Bukowinę w granicach Śląska, który przez długi okres pozostał we wpływach Prus. Rozkwit miejscowości nastąpił pod koniec XVIII wieku kiedy to trafiła w posiadanie rotmistrza Karla Albrechta Moritza von Wegera. W 1796 roku odkrył on wypływającą spod ziemi wodę. W miejscu tym zbudował studnię. Jak się później okazało woda obfitowała w składniki korzystne dla zdrowia – żelazo węglanowe, witriol oraz ałun (sole potasu i aluminium). Źródło zostało zagospodarowane a nowo ochrzczona Bad Bukowine (Kąpielisko Bukowina/Bukowina-Zdrój) stała się jednym z większych centrów uzdrowiskowych w okolicach Wrocławia funkcjonującym aż do końca I wojny światowej. Istniała tutaj pijalnia wód oraz dom kąpielowy a pozyskiwana z okolicznych złóż borowina trafiała do wielu innych ośrodków na Śląsku.
W miesiącach wiosennych i letnich Bukowina stawała się ważnym celem podróży i miejscem wielu wydarzeń kulturalnych – spotkań i koncertów. Ważną rolę odgrywała restauracja Waldschlößchen (Zamek Leśny), która kilkukrotnie zmieniała właścicieli by trafić w ręce rodziny Rennerów. Powiększyli oni istniejące pokoje, zbudowali ogromny parkiet oraz odnowili istniejący ogród.
We wspomnieniach dawnych mieszkańców wsi, przewijają się obrazy tego co dziś nazwali byśmy turystycznym oblężeniem. W największe święta, spokojną miejscowość wypełniał gwar, furkot bryczek, samochodów i dzwonki rowerów. Wśród gości wielu było Polaków i bogaczy z regionu poznańskiego. Pewien mieszkaniec Międzyborza z rozrzewnieniem wspomina drogę do Bukowiny prowadzącą przez malownicze wzgórza wokół Korsarenberg (Zbójnik) oraz aleję starych jabłoni prowadzącą do podnóża lasu bukowego skąd rozpościerał się widok na uzdrowisko. Las ten dzisiaj przez miejscowych nazywany jest Bukową Górą. Ostały się w nim jeszcze wspominane stare, majestatyczne buki dominujące nad młodnikami tego samego gatunku a z niektórych fragmentów stoku wciąż biją źródła krystalicznej wody.
Od zakończenia I Wojny Światowej opisuje się powolny upadek obiektów uzdrowiskowych. Miejscowość na podstawie Traktatu Wersalskiego pozostała w granicach Niemiec. Po 1933 roku Bukowina uległa germanizacji nazw niemających pochodzenia niemieckiego. Nazwa straciła również swój uzdrowiskowy charakter. Do końca II Wojny Światowej funkcjonowała jako Buchenhain (Bukowy lasek/Bukowina). Wspomina się wtedy funkcjonujące jeszcze małe sklepiki, ośrodek wspólnotowy kościoła ewangelickiego, stację pielęgniarek i mały kościół. W skład miejscowości wchodziły wówczas także dzisiejsze Wydzierno, Królewska Wola i Węgrowa. Okoliczne lasy były wtedy pod opieką leśniczego Galliena, który zamieszkiwał tutejszą leśniczówkę do 1945 roku a przez kolejne dwa lata nadal pracował zawodowo ale już pod polską administracją w Nadleśnictwie Międzybórz. W skład owego Nadleśnictwa włączono wtedy m.in. upaństwowione lasy własności ziemskiej oraz kapituły wrocławskiej. Od 1954 roku bukowińskie lasy wchodziły w skład Nadleśnictwa Goszcz a następnie zostały przekazane Nadleśnictwu Syców.
Źródła:
fotografie i pocztówki: http://polska.org.pl; http://ebay.pl
dane historyczne: "Słownik historyczno – geograficzny miejscowości z terenu LGD Dobra Widawa"; http://www.gross-wartenberg.de; Józef Lompa, „Krótki rys jeografii Śląska dla nauki początkowej”;